Dobra przygodówka potrafi równie mocno wciągnąć co thriller czy kryminał. Co dziwne rzadko udaje mi się natrafić na książki przygodowe...

Vango. Uciekaj albo giń!

1/31/2016 Insane sanity 0 Komentarze/y



Dobra przygodówka potrafi równie mocno wciągnąć co thriller czy kryminał. Co dziwne rzadko udaje mi się natrafić na książki przygodowe - nie wiem, czy ten gatunek odchodzi w zapomnienie, czy po prostu źle szukam?  Dlatego jak tylko przeczytałam opis "Vango..." to pomyślałam sobie: muszę ją mieć! Książka kusi osadzeniem fabuły w latach 30 i to do tego w Europie (dawno nie czytałam czegoś "swojskiego" - tylko Hameryka i Hameryka); młodym i odważnym głównym bohaterem i żywą akcją. W związku tym, moje oczekiwania wobec niej były dość wysokie (by nie powiedzieć monstrualne). W szczególności, że polowałam na nią dłuuugo, aż ustrzeliłam promocje na Znaku. Brawo dla mnie. :)

Początek - kompletne szaleństwo, nie mogłam się połapać w tym, co się dzieje. Tyle różnych perspektyw opisywanych wydarzeń, tyle różnych elementów, wprowadzonych postaci, a to, że autor bardzo dozuje wyjaśnienia, nie ułatwia sprawy. Słowem - czytelnik wpada prosto na głęboką wodę i to w sam środek oceanu.

W tym szaleństwie jest jednak metoda - pierwsza scena jest statycznym, prawie nieruchomym obrazkiem, opisem w zawieszeniu czasowym, by nagle ruszyć z kopyta! Podczas opisu wspinaczki Vango po fasadzie Notre Dame otworzyłam sobie zdjęcie katedry i przez długi czas zastanawiam się, jak udało mu się bez zabezpieczenia wspiąć po portalu - czyżby pajęcza moc Spidermana? (Spoiler: tak, ma pajęczą moc). Zaś groteskowość ucieczki Vango od razu przypomniała mi styl z "Grand Budapest  Hotel", gdzie absurdalność przeplata się z twardą rzeczywistością.

Osadzenie akcji w latach 30. pozwoliło na zmierzenie się z niełatwymi tematami: w pamięci niektórych bohaterów wciąż pozostawały bolesne wspomnienia wojny, a wśród zaostrzających się reżimów państwowych - pojawiała się groźba kolejnej. Mimo to autor bezceremonialnie sobie z tego kpi, o czym świadczą liczne gagi sytuacyjne z udziałem gestapowców przechytrzonych przez bohaterów. Często sama nie wiedziałam, jak mam odebrać niektóre sytuacje:

[Eckener w wyrazie buntu, zamalował obowiązkową swastykę na zeppelinie, co ściągnęło mu na głowę gestapowców].
(...) dokonano tu ostatnio kilku prac malarskich (...), które plamią honor naszego kraju. [- gestapowiec.]
- Skoro puszka farby jest dla niego zagrożeniem, zatem to, co pozostało z tego honoru, musi być bardzo cienkie.

(Dialogi są na naprawdę dobrym poziomie - swobodne, dowcipne i inteligentne.)
Zdarzenia toczą się jak dobrze naoliwiona maszyna, ozdobione lekką narracją z sympatycznym humorem. Często na stronach książki roi się od najróżniejszych "przytyków":

Kurtyna opadła. Rozbłysły żyrandole nad widownią. Przerwa. Trzy czwarte publiki poderwało się z miejsc, jakby tylko czekało na tę chwilę. Wielu widzów do teatrów chodzi tylko ze względu na antrakt.

Co jakiś czas autor raczy nas drobnymi (a czasami ogromnymi) i niespodziewanymi zwrotami akcji (i aż przyprawiającymi o dreszcze). Wplótł w fabułę postacie historyczne - na kartach książki można spotkać... no, dobrze, nie będę psuć czytania, ale przyznam, że byłam naprawdę zaskoczona niektórymi nazwiskami. Zdarzało się, aż musiałam wracać do poprzednich rozdziałów, by na nowo odczytać ich sens.

Autor niemiłośnie pogrywa sobie z uczuciami czytelników. Opisuje swojską scenkę, by zburzyć ją w następnym akapicie. Uwiecznia moment triumfu, by zaraz zmienić go w niewyobrażalną porażkę. Gromadzi rozłączonych bohaterów w jedynym miejscu i pozwala im się minąć. Tłumaczy to:

A czy nawet w idealnym świecie należało zmienić bieg życia dwóch istnień i potraktować je jak pionki, które się przesuwa do przodu lub do tyłu dla samej przyjemności obejrzenia w zwolnionym tempie sceny ich ponownego spotkania?

Autor nie podaje wszystkiego na talerzu - miksuje różne urywki świata przedstawionego, czasami cofa się w czasie do wydarzeń sprzed lat, czasami przeskakuje na inną część kontynentu. Z tego powoli wyłania się coraz pełniejszy obraz. Nadal jest to dość pogmatwane, ale można się do tego przywyknąć, chociaż wciąż pozostając czujnym, bo zwrot akcji znajduje się tuż-tuż.
Czytelnik jest tak zarzucany różnymi pobocznymi wątkami, że właściwie postać Vango staje się jedynie spoiwem całej powieści - gdzie się pojawi, tam jest i okazja do kolejnej dygresji.

Z całą pewnością nie jest to książka, która przemierza połacie zagadnień bez uczczenia ich chwilą refleksji:

Kiedyś, w seminarium karmelitów, ojciec Jan powiedział do Vanga, że jeśli w historii ludzkości istniałaby choć jedna jedyna kraina, w której szanowano żywych tak, jak szanowano zmarłych, żyłoby się tam naprawdę błogo!

Nie jest to może poziom rozważań, który zamroziłby czytelnika na dłuższy czas w krainie iluminacji, ale trzeba przyznać trafność spostrzeżeń. (Swoją drogą, pozaznaczałam tyle cytatów, że książka zaczęła przypominać jeżozwierza. Wybranie TYLKO paru, które najlepiej oddałby klimat, jest takie trudne!)

Mimo dość plastycznym operowaniem słowem, to są takie momenty, które autor opisuje w prostych słowach, dosadnie i brutalnie. Jak na przykład opis gestapowca:

Nie chcą obarczać pamięci nazwiskami, każdemu [pasażerowi] nadawał numer. Manie nadawania numerów Max Grund zachował jeszcze przez dziesięć następnych lat, które miały go zaprowadzić na szczyty władzy i bezdennego okrucieństwa. Kiedy pozbywasz się nazwisk, wszystko staje się prostsze. (..)

Albo jak dramatyczna opowieść Zefira o czasach pierwszej wojny światowej:

Ale dwa lata później wojna ugrzęzła w okopach Verdun, w Lotaryngii. A ja częściej błogosławiłem trupy niż walczących ludzi. Żyliśmy pod ziemią wśród pocisków rozrywających błoto, galopujących epidemii i brodatych, postarzałych o sto lat mężczyzn, którzy płakali jak dzieci.
Byłem kapelanem szczurów. (...)

Nie spodziewałam się, że tyle rzeczy może być uchwycone na 400 stronach lektury: nieudolność francuskiej policji; samospełniającą się przepowiednię; odwagę grupy żołnierzy, którym los krzyżuje szlachetne plany; bohaterstwo i okrucieństwo; bestialstwo reżimów i ludzi; konieczność podejmowania trudnych decyzji, by ratować innych; nieuchwytną miłość; ciężar osamotnienia; nieograniczone granicami państw przywiązanie i ucieczkę, ucieczkę, ucieczkę...



Moim ideałem książki jest by dostarczała rozrywki, ale i wzruszała, by uczyła i skłaniała do refleksji. I zdawać by się mogło, że błaha (bo przygodowa) książka, dedykowana młodzieży (?), z taką nonszalancją operującą niepoważnym absurdem od tego ideału jest daleko. A tu proszę! Zdobyła moje serce, duszę i rozum (i najwidoczniej również oczy, bo nie dałam rady powstrzymywać łez).

Jest coś takiego jak euforia biegacza, ten moment gdy zmęczenie i ból przestaje mieć znaczenie - to pikuś w porównaniu z euforią czytelnika. Euforią, która musi się skończyć wraz z ostatnią stroną książki. Nie wiem, co bardziej boli zakwasy tego biegacza, czy rozpacz opuszczonego czytelnika.


Vango. Uciekaj albo giń!
Timothée de Fombelle
org. Vango: Entre ciel et terre
Znak, 2015, 412 stron

Moja ocena:

0 komentarzy: